środa, 5 czerwca 2013

ONI.


Życie jest podróżą. Zmierzamy do jednego celu, jakim jest śmierć. Coś się zaczyna, coś się kończy, taka jest kolej rzeczy. Na początku podróży dostajemy bilet, lecz tylko w jedną stronę, a co się z tym wiąże- nie możemy zawrócić. Należy więc kolejne przesiadki rozplanowywać tak, by pewnego dnia nie znaleźć się w ślepym zaułku.

Podróż pt. „Życie” wg. Alana Michaela Tarra

stacja I- domowe ognisko
Dwudziestego dziewiątego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku w holenderskim miasteczku Geleen dochodzi do przydzielenia kolejnego biletu. Uroczystość odbywa się na sali operacyjnej, gdzie też dochodzi do cesarskiego cięcia z powodu podłużnie-miednicowego ułożenia płodu. Narodziny pierwszego dziecka państwa Tarr szacuje się na godzinę dwudziestą pierwszą. Noworodek uzyskał dziesięć punktów. Od tej pory kochające małżeństwo nie odstępuje go przez najbliższe piętnaście lat. Dziecku trafili się spokojni rodzice, którzy wychowali go na ludzi. W domu panował spokój i harmonia. Matka, jako pisarka pracowała w domu, dzięki czemu mogła opiekować się swoim jedynym dzieckiem. Rodzice zapewniali mu warunki do nauki, rozwijania swojej muzycznej pasji, do samorealizacji. Bez wątpienia miał poczucie, że w razie problemów rodzice wysłuchają go. I tkwił w takim przekonaniu do śmierci matki, po której jego ojciec radykalnie się zmienił. Podjął decyzję o przeprowadzce do swojego rodzinnego miasta - Nowego Orlanu. Alan miał wówczas niespełna szesnaście lat.

stacja II- przygotowanie do życia w rodzinie
Skończywszy dwadzieścia lat, doczekał się rodzeństwa. Początkowo z ogromnym dystansem podchodził do nowego obiektu w nowej rodzinie. Nie był lepszy pod względem jego matki, swojej nowej macochy. Ojca właściwie nie widywał, bo zaczął harować, by nie stracić piętnaście lat młodszej seksownej kobiety, z jaką to niespełna miesiąc temu wziął ślub. Wszystko przychodzi z czasem, akceptacja także. Co prawda jakąś szczególną miłością nie pała do nowej partnerki ojca, za to do małego Gabriela, wręcz przeciwnie. Chyba znalazł w nim jakąś cząstkę siebie. Chłopaków dzieli dziewiętnaście lat różnicy, ale to w niczym nie przeszkadza - zwłaszcza we wspólnych wypadów na lody, jak mama, szalona dietetyczka, nie widzi.

stacja III - jesteś Bobby?!
Pokochał podróże już jako nastolatek. Intrygowało go wyznaczanie nowych granic, zwiedzanie nieznanych dotąd zakątków. Jedyną formą transportu jaką się poruszał był pociąg - bo koszta trzeba ciąć, a przecież zbierał na nową wiolonczelę. Nawet wybrał już dla niej imię - Viola.
Siedzenia w pociągach nie były przystosowane do takich wielkoludów jak on, dlatego też nigdy nie spał. Jeśli tylko miał taką możliwość, siadał przy oknie i przyglądał się przemijającym krajobrazom. One już nigdy nie będą takie same, dlatego starał się zapamiętać wszystko, co wydało mu się mniej lub bardziej interesujące. Zwykle miał takie szczęście, że jeździł sam, a już na pewno nie w pełnym przedziale. Może ludzie się go bali? Słodki sweterek i dwumetrowy koleś, hm.
Ale nie wtedy. Zmierzał w kierunku stacji nr. IV, nie sądząc że podróż minie mu w tak miłym towarzystwie. Farrell. Jedynym minusem było to, że nie Bobby.
Popołudnie pełne dźwięków wiolonczeli, dwa męskie głosy, z czego jeden - tego patyczaka - nieco zachrypnięty. A po wszystkim, jak po dobrym seksie wypalili po jednym papierosie, rozmawiając jak starzy znajomi. Po wszystkim rozeszli się w dwie inne strony, nie myśląc nawet o kolejnym spotkaniu.
Szkoda marnować takiej szansy. Projekt "Pokoloruj swoje życie" nie będzie trwał wieczność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz